Byłam wczoraj odwiedzić koleżankę, która niedawno urodziła synka. Siedziałyśmy, piłyśmy kawę, zajadałyśmy się truskawkami, a Franek biegał w koło, mały rumcajs. I patrzyłam tak na moje dziecko i na to maleństwo mojej koleżanki i w mojej głowie zakiełkowała myśl, że kiedy? Kiedy to się stało? Przecież niedawno mój mały synek leżał w mych ramionach, taki maleńki, bezbronny i potrzebował tylko mnie. A teraz? Teraz jest cały dla świata.
I pomyślałam o tych wszystkich myślach, małych zmartwieniach, że nie śpi, albo drzemki nie takie, za krótkie, nieregularne. Jak wiele energii poświęcałam rozkminom, że powinno być inaczej, może powinien jeść częściej, rzadziej, spać dłużej, o innych porach.
A przecież to wszystko tak szybko mija, tak bardzo się wszystko zmienia z tygodnia na tydzień, z miesiąca na miesiąc.
Gdybym mogła cofnąć czas i powiedzieć samej sobie: “to minie”. Że nie ma się czym martwić, przejmować, bo dziecko, które tak bardzo nas potrzebuje na początku lada moment stanie się Frankiem ganiającym z łopatą. Patrzyłam na moje dziecko wczoraj jak rusza na samotną wyprawę na koniec ogrodu (zawrotne 10 metrów ode mnie :), nie obejrzał się ani razu, nie szukał mnie, nie spojrzał, gdzie jestem. Eksplorował. Byłam z niego dumna, ale gdzieś w środku poczułam ukłucie żalu.
Za szybko to wszystko minęło, nie zdążyłam się nacieszyć, często pogrążona w ustalaniu pór drzemek, spacerów i innych pierdół. Trzeba było leżeć i się na niego patrzeć. Trzeba było całować te małe stópki. Tulić i karmić, głaskać i śpiewać.
Tak krótko mamy te maleństwa tylko dla siebie, tak krótko są tylko nasze, potrzebują tylko nas. Warto łapać ten moment, warto być wtedy całymi dla nich, bo już za chwilę nasze dzieci ruszą same na koniec ogrodu.