Chciałoby się czasem, by macierzyństwo nie zmieniło w nas zbyt wiele, jednak zmienia. Mi zmienił się pogląd na wiele spraw, zmieniła się perspektywa, ale też zmieniło się postrzeganie innych kobiet – matek.
Bardzo często myślę o mojej mamie i zaczynam rozumieć wiele z jej wyborów. Myślę o babci, o prababci. Myślę o nich, kiedy jest mi ciężko, i myślę wtedy, że jakkolwiek by mi nie było, im było zdecydowanie gorzej, trudniej.
Ale też rozumiem, rozumiem więcej i czuję pod skórą tę wspólnotę, na którą kiedyś się oburzałam – my matki. Ten krąg zaklęty, z którego może i kiedyś się śmiałam, może i nie traktowałam poważnie, sorry dziewczyny, już rozumiem.
My matki, które jesteśmy w stanie zrobić tak wiele, kiedy same już jesteśmy u kresu. My matki, które balansujemy gdzieś miedzy dawaniem z siebie wszystkiego dla innych, łapaniem chwil dla siebie, a jednocześnie toniemy w wyrzutach sumienia, że wciąż za mało, za słabo, za jakoś.
My – ćwiczące cierpliwość tak bardzo każdego dnia, czasem rozciągane do granic, czasem sfrustrowane i narzekające, bo bywa, że to jedyny wentyl bezpieczeństwa, którym choć trochę napięcia ujdzie.
My – starające się, by w tym zwykłym codziennym dniu, poza syzyfową pracą, sześćdziesiątym czwartym okruszkiem z ziemi podniesionym, tą podłogą dopiero co umytą, a już z wielką plamą kefiru na środku, by w tym zwykłym dniu było coś więcej, i miłości nie zabrakło, i jakieś rozwojowej historii.
I może i oceniamy się nawzajem, gdy przyłapiemy tę Baśkę spod dwójki, co to znowu cały czas w telefon się gapiła na placu zabaw zamiast na dziecko patrzeć, ale tak bardzo, tak bardzo chcemy docenienia, choć odrobiny, choć na cudzych plecach zdobytej, małej pochwały.
My – co to byśmy z zapachu włosów naszego dziecka zrobiły by najpiękniejsze perfumy świata, co na dźwięk zsuwanej kołderki w nocy budzimy się, choćby nie wiem jak zmęczone.
Już rozumiem. Jestem częścią tego kręgu.